sobota, 25 sierpnia 2012

Chapter 8. Czas niszczy wszystko.

            Przygryzłem nerwowo wargę. Przede mną, na nocnym stoliku leżała mała, biała koperta, jakże nieśmiało wyglądająca, choć przyniesiona przez Harrego. Wiem, że było w niej coś, czego nie powinienem dostać w swoje ręce.  Choć chciałbym się zastanawiać głębiej, przysięgam, byłem tak cholernie zaintrygowany tym skrawkiem papieru, że nie chciałem męczyć się dłużej.
Co wymyślił tym razem?
Nie może mi wiecznie niszczyć mojego życia.
Podniosłem kopertę drżącymi dłońmi i wpatrywałem się w nią kilka dłuższych minut, po czym odrzuciłem ją szybkim ruchem jakby od oparzenia.
   -Jestem głupi. – szepnąłem, po czym wstałem i wziąłem ją znów. 
‘Dla Louisa’ brzmiał napis na wierzchu.
Delikatnie ją otworzyłem, wyciągając równo złożoną, białą kartkę.  Odłożyłem ją na stolik, wpatrując się w nią. Siedziałem po turecku na moim łóżku, dłonie przyciskając do twarzy, by za bardzo ich nie korciło.
‘ZRÓB TO WRESZCIE’, powiedział natarczywie mój mózg.
    -Kurwa, po prostu przeczytaj. – Powiedziałem, biorąc ją i rozkładając.

     Dzisiaj w Twoim sercu nie ma miłości do mnie, ale wiem też, że pewnego dnia tam będzie. Na pewno. A ja będę czekał na ten dzień. Bo wiem, że on nadejdzie. Dzisiaj, musisz zaufać mojej miłości. Starczy jej Nam obojgu.
                                                                                      Zawsze chodzi o Ciebie.
                                                                                                          Twój na zawsze.
                                                                                                                   Harry.


Wiesz co mnie teraz najbardziej boli? To, że nie mogę być w stu procentach pewny tego co teraz robisz, chociaż pewnie nie mam Cię o co już podejrzewać. Coś mnie drażni wewnątrz, jakiś głosik, który podsuwa głupie obrazy i myśli. Szepce, że nie mogę być taki spokojny, tak jak wtedy kiedy jeszcze nie naruszyłeś mojego zaufania. Niby jest dobrze, niby obojgu nam zależy, bawimy się w drugie szanse, a przeszłość ciągle woła i przypomina, że może się powtórzyć, a tego bym nie zniósł. Moje serce rozkruszyłoby się jak ciastko w rękach małego dziecka.
Burknąłem cicho. Dobra, mam to gdzieś. Przecież go nie kocham.
‘Kłamcaaa…’ zadźwięczało w moim wypranym umyśle.
Mój  mózg nadaje się na wymianę.
Wstałem z łóżka, ubrałem bokserki, naciągnąłem na siebie spodnie oraz koszulkę, obowiązkowo w paski, po czym wyszedłem z pokoju, kierując się w stronę salonu, słysząc po drodze czyjeś krzyki. Zamarłem w bezruchu, nasłuchując.
   -Ty mu powiedz! Cholera jasna… Uhm….
   -Ja? Nie.
   -Ale ty z nią rozmawiałeś! Ja tylko dowiedziałem się z twoich relacji.
Zayn.
   -Ale on mnie znienawidzi…
A to, któż by inny? Oczywiście Harry.
   -Powiedzieć co i znienawidzić kogo? Co się stało? – Zapytałem, wchodząc do pomieszczenia, usadawiając się na sofie.
   -Jeszcze tego brakowało… - mruknął Harry, spuszczając głowę i wpatrując się w swoje nagie stopy. To dziwne, bo to ja wszędzie chodzę boso, nie on. Spojrzałem na niego gniewnie, warcząc:
   -Słyszałem to.
Zayn stał nieopodal, krzyżując ręce, co jakiś czas otwierając i zamykając  usta. Widocznie nie wiedział jak zacząć, ale ja wiecznie czekać nie będę.
   -No już. – ponagliłem ich oboje.
-Eleanor była tutaj godzinę temu. – wypalił mulat.  –Louis, pozwolisz, że pójdę zrobić sobie kawę… Dokończ, proszę, Harry… - rzucił mi szybkie spojrzenie, jakby ‘nie będę się mieszał’ i wyszedł, powłócząc nogami. Harry westchnął cicho i pokręcił głową z niedowierzeniem.
   -Taak, była tutaj Eleanor. – Przygryzł wargę. –Powiedziała, że… że… Um..
   -CO POWIEDZIAŁA?
   -Że wyjeżdża…  Ja.. Louis… - energicznie podniosłem się z siedzenia, ruszając w jego  kierunku.
   -Jak to WYJEŻDŻA? – zapytałem, akcentując ostatnie słowo. – Dlaczego powiedziała to tobie?
Milczał.
Nie patrzył mi w oczy.
   -ODPOWIEDZ!
   -Ja…  Powiedziałem jej, że nie ma cię tutaj. Że postanowiłeś odpocząć od tego wszystkiego, wziąłeś kilka ubrań  i wyszedłeś, nic nie mówiąc. Że po prostu cię nie ma. Nie wróciłeś. Ja…
Nie mógł dokończyć zdania, ponieważ złapałem go za te mizerne ramiona i mocno potrząsnąłem, a z moich ust wydobył się cichy bulgot. –DLACZEGO TO ZROBIŁEŚ? – wysyczałem. Nie wiem, czy dziękować, czy przeklinać Boga za to, że spojrzenie nie może zabijać, bo on, ta kiepska podróba bożyszcza nastolatek, już dawno leżałby martwy.  
    - Ponieważ ona nie jest dla ciebi… - Bum. Moja otwarta dłoń wylądowała na jego policzku. Powoli czerwieniejące miejsce wyraźnie się odznaczało od jego wręcz mlecznej cery. Nie złapał się za twarz, nie dał po sobie poznać, że go zabolało, nie targały nim emocje. Za to ze mną było coraz gorzej.
Bo czy nie dosyć napsuł mi humoru i tych dni, które przecież mógłbym nadać miano wspaniałych?  Czy nie dosyć moje życie zostało przez niego wsiąknięte jak w gąbkę?
A teraz zabiera kolejną część mojego nędznego żywota, która dawała mi ukojenie.
   -Powiedziała, że masz jej nie szukać, sama się odezwie, gdy będzie gotowa – odparł, wyswobadzając się z moich rąk i odsuwając się kilka kroków.  Stałem naprzeciw niego, z opuszczonymi ramionami i lekko otwartą buzią, nadal nie dowierzając. On nie mógł tak po prostu tego wszystkiego zrujnować, nie mógł.
   -Powiedziała coś jeszcze?
   -Że wie.
I tutaj mnie zatkało.
Nagle Harry uśmiechnął się lekko. – Pomyśl sobie, że teraz masz więcej czasu dla mnie.
   -Nienawidzę cię. Rozumiesz? – Zrobiłem krok w jego stronę, wyciągając palec wskazujący i celując w jego pierś. – Rozumiesz? –Kolejny krok. -Jesteś czymś, czego nie chcę, nie będę chciał i nigdy nie chciałem. Odebrałeś mi kolejny powód do istnienia, rozumiesz? Pytam, czy ty to wszystko rozumiesz?  -Spojrzałem mu w oczy, będąc zaledwie kilka centymetrów od niego.  Pokiwał ochoczo głową, kładąc mi dłoń na ramieniu, którą natychmiast strzepnąłem.
    -To zawsze coś! – powiedział i tanecznym krokiem, jak gdyby za dwa dni miała być gwiazdka, lub jakby wygrał milion w totka, rzucił się na kanapę, włączając telewizor. Stałem tam może 10 minut, może trochę więcej, nadal nie rozumiejąc. A później, jak zwykle, wróciłem do swojego pokoju, zanurzając się w pierzyny i płacząc bezgłośnie



   Próbowałem dzwonić, próbowałem pisać esemesy.
Nikt nie odbiera, nikt się ze mną nie kontaktuje.
Ja już nie wiem czym jestem. Moje serce nie pracuje zgodnie z przyjętym rytmem,  tlen nie dostaje się w wystarczającej ilości do płuc, mózg przestaje kontrolować sytuacje i czynniki. Nie mam skąd czerpać sił do życia. Mam po co żyć, dla waszego dobra, ale nie mam czym żyć w chwilach samotności.
Duszę się otaczającym mnie gównem, w jaki zostałem wplątany.
Powiedział ktoś kiedyś, że czas leczy rany.
Ale ile mogę tak czekać?
Czy kiedykolwiek doczekam się kresu mojego cierpienia?
I czy ktoś odda mi moje utracone zmysły?
Czas niszczy wszystko. Powoli, ale skutecznie.

    Znowu sięgam po telefon i piszę, ostatniego już do Ciebie esemesa.
Do: Eleanor xx
‘Usiądę na naszej ławce i odpalę marlboro.
Będę palić tak długo, aż się zjawisz,
lub zanim dym wypali mi płuca.’

      Ubrałem na siebie pierwszy, lepszy sweter, oraz bordowe spodnie, które zbyt przylegały do mojego tyłka, na stopy założyłem kiedyś ukochane, dzisiaj już dawno zapomniane Uggs’y, i po prostu wyszedłem z domu, spotykając tylko w holu Zayna, który rzucił mi tylko szybkie, pełne współczucia spojrzenie.
Tylko, że ja nie potrzebuję cholernego współczucia.
Ale mimo to doceniam troskę i to, że się nie wpierdala.

     Teraz idę ulicą Londynu i piszę ten pieprzony dziennik, który i tak mi nie pomaga. I nigdy nie pomoże.
Kieruję się w nasze, Eleanor i moje, ulubione miejsce w parku. I mam ochotę zapalić, choć nigdy tego nie robiłem. Wiem, że papierosowy dym, wypełniający powoli moje płuca powoli dałby mi ukojenie.
Tylko
Nie potrafię.
Mimo to w kolejnym kiosku, którego minąłem, kupiłem paczkę przeklętych papierosów i wsunąłem sobie do kieszeni. Co ja do cholery robię.
Wróć.
Zapalniczka.
Cofnąłem się, kupiłem, odszedłem. Z daleka widzę naszą ławkę, i słyszę szum wody z fontanny. Ale zamiast ciebie na niej, jest całująca się, tak niewinnie wyglądająca para. Stanąłem chwilę przy nich, zastanawiając się co mógłbym zrobić. Pochyliłem głowę, by mnie nie rozpoznali i odchrząknąłem, zwracając na siebie ich uwagę.
     - Spierdalać mi stąd. Natychmiast. –powiedziałem gardłowym głosem.
Nie spodziewałem się, że zabrzmi to groźnie, wręcz przeciwnie. Że będzie to tylko marną próbą wywyższenia się. Jednak podziałało. Nic nie powiedzieli, panienka zabrała jedynie swoją torbę i przesiedli się bez szmerania. No cóż, są ludzie i parapety, zaśmiałem się gorzko.
Usiadłem, podkuliłem nogi i oparłem się plecami o fontannę. Właśnie dlatego to była nasza ławka, pamiętasz? Bo była najwygodniejsza. 

Wydałem z siebie cichy odgłos, gdy zauważyłem, że został jeszcze ślad po twojej, jakże skutecznej próbie, zostawienia po nas śladu.
El + Lou, brzmiał napis na krawędzi ławki. Potarłem to miejsce kciukiem.
Wyciągnąłem papierosy i zapalniczkę.
No dalej, Louis, widziałeś milion razy jak robi to Zayn, to nie może być takie trudne.
Podpaliłem małe cudeńko, obróciłem kilka razy w dłoni, po czym wsadziłem sobie do ust.
Teraz się zaciągnąłem i…
Szybko wyplułem, kaszląc, jakby ktoś miał zamiar wyrwać mi wątrobę. Albo jelita. Co za różnica.
Poczułem ostry ból, i przenikający moje gardło, ohydny dym.
Zachłysnąłem się powietrzem, kaszląc znów.
     -Hej ty, laleczko! Robisz to źle. – Usłyszałem cichy głos za mną. Odwróciłem się powoli, marszcząc nos. Kilka metrów dalej, bacznie mnie obserwując, siedział może siedemnastoletni chłopak, teraz zanoszący się głośnym, lecz jakże uroczym śmiechem. Wyglądał dobrze. Nie był ćpunem, alkoholikiem. Zwykły nastolatek, próbujący się rozerwać, aktualnie bez towarzystwa. Zeskoczył zgrabnym ruchem z murka ( wtedy zobaczyłem, jak bardzo obcisłe rurki nosi) i podszedł do mnie tanecznym krokiem, siadając na skraju naszej ławki. 

A może już nie była nasza? 

    -Daj, pokażę ci. – sapnął, po czym szyderczym gestem odebrał mi papierosa z dłoni.  – Po prostu robisz to źle.
    -Ale.. ale… uh.
Popatrzył na mnie swoimi wielkimi tęczówkami, w kolorze zielonym, jak zauważyłam. – Nie możesz w niego dmuchać, nie, nie.  Powoli zaciągasz się dymem, aż dym wypełni twoje płuca, trując  twoje wnętrzności. No nie patrz tak, chciałeś spróbować, mówię tylko jak jest. I pamiętaj, nie wypuszczaj dymu.  Pokażę ci. – Po czym zaczął palić.  
To było u niego takie… normalne. Wydał z siebie pomruk zadowolenia, a jego twarz wyrażała czystą błogość.  Wtedy wziąłem kolejnego, po czym wsadziłem do ust i podpaliłem znów. Zrobiłem to delikatniej, zaciągnąłem się… inaczej.
I wtedy wiedziałem, że potrafię. Poczułem to, co powinienem, zrobiłem to, co chciałem.
Wyciągnąłem to z ust, uśmiechając się delikatnie.
   -Jak masz na imię? – Zapytałem go.
   - Jestem Andrew, cześć.  Ale ciebie już znam.  – Wzruszył ramionami. – Skoro okazałem się przydatny i sobie już poradzisz, to ja będę się-
   -Nie! – przerwałem mu gwałtownie. – Proszę, daj mi chociaż twój numer, chcę cię poznać… Znaczy… Wydajesz się inny i chciałbym wiedzieć o tobie więcej. – Dodałem, widząc jego zakłopotanie. Podałem mu telefon, on zręcznie wpisał cyferki podał mi go. – Dziękuję.
   -Jesteś  pewien? – Zapytał mnie, kładąc dłoń na moim ramieniu. –Wiesz, jesteś celebrytą, a ja zwykłym, nic nie znaczącym chłopakiem bez przyszłości.
   -Dziś już wiem czego chcę. – Zaciągnąłem się. – Teraz już wiem. Dziękuję.
   -Pójdę już. – Powiedział, po czym odwrócił się i powolnym krokiem ruszył w stronę centrum. Patrzyłem na niego, gdy odchodził. Wiedziałem, że się jeszcze spotkamy. 

Mądry dzieciak.
Zostałem sam. Z papierosem w palcach i bolesnym kłuciu na sercu.
Tytoń jednak dobrze na mnie wpływa.
Siedziałem tam jeszcze chwilę, przyglądając się jak szare społeczeństwo, powłóczając nogami, snuje się po parku. 

Patrzyłem na ich wyraz twarzy, ale muszę przyznać
że najsmutniejsze oczy miałem dziś ja.